Aktualności

Trail Dolomitica – ściganie z włoskimi kozicami

Trail Dolomitica – ściganie z włoskimi kozicami

Nawet jeśli wakacje trwają tylko kilka dni, przez głowę nam nie przechodzi, by w tym czasie leżeć i odpoczywać! ;) Justyna z naszej ekipy przygotowała relację z zawodów i krótkiego wyjazdu w Dolomity.

Na zawody we włoskiej Padoli trafiliśmy z Piotrkiem przypadkiem. Szukaliśmy biegu w górach, za granicą, w ostatni weekend sierpnia – to był jedyny czas, kiedy mogliśmy wybrać się na krótkie wakacje. Nie bez znaczenia były też dystanse – ja nie startuję powyżej 30 km, Piotrek stwierdził, że na bieg krótszy niż maraton nie warto jechać nigdzie daleko. Dlatego, gdy znaleźliśmy Trail Dolomitica, z półmaratonem i maratonem do wyboru – długo się nie zastanawialiśmy.

Strona biegu choć prowadzona w kilku językach, w wersji angielskiej nie zawierała np. regulaminu. Ani ja, ani Piotrek nie znamy włoskiego, stąd też opieraliśmy się na tłumaczu Google. Na szczęście najważniejsze elementy udało się wyłapać. Opłata startowa w półmaratonie w pierwszym terminie wynosiła 30 Euro, w maratonie – 35. Jak na zagraniczny start nie było drogo.

Wyjechaliśmy z Polski w czwartek, wcześnie rano. Zaplanowaliśmy, że będziemy spać pod namiotem, na kempingu w pobliżu Padoli – miejscowości, w której była baza zawodów. Muszę przyznać, że nie był to skrupulatnie zaplanowany wyjazd – dopiero w trasie ustaliliśmy, że będzie dla nas miejsce na kempingu. Dojechaliśmy przed północą. Na szczęście włoska gościnność to nie bajka – Włosi rzeczywiście są bardzo serdecznym narodem. Obsługa pozwoliła nam rozbić namiot, mimo że normalnie można zameldować się do 21. Zasnęliśmy w kilka sekund. Na szczęście zawody dopiero w niedzielę i uda się odpocząć po kilkunastogodzinnej podróży…

Włoskie klimaty

Piątek przywitał nas słońcem i rześkim powietrzem. Dopiero teraz mogliśmy zobaczyć, gdzie trafiliśmy ;) Wokół zielono, z lewej góry przypominające polskie Beskidy, ale z drugiej strony – ostre szczyty, sięgające pewnie grubo ponad 2000 metrów. Byliśmy w miejscowości Campolongo. Tego dnia musieliśmy trochę popracować, po czym przekonaliśmy się, że włoska sjesta to nie przelewki – między 14 a 18 nie ma szansy na obiad. Po południu wybraliśmy się do Padoli. Zrobiliśmy 10-kilometrowe rozbieganie, rozejrzeliśmy się, zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy makaron. Tak minął dzień.

Podczas wycieczki na Falorię nie było w planie biegania, ale chwilami łatwiej było biec niż iść ;)

Na sobotę zaplanowaliśmy wycieczkę do oddalonej o 50km Cortiny. To miasto-gospodarz Lavaredo Ultra-Trail. Całkiem przyjemna miejscowość, pięknie położona, ale bez klimatu małych miejscowości, jakie mijaliśmy po drodze. Żeby się nie przemęczać przed startem, wjechaliśmy kolejką górską na Falorię i nacieszyliśmy oczy pięknymi widokami.

O 17:30 byliśmy w Padoli, odebraliśmy pakiety, w których były numer startowy z imieniem i nazwiskiem, koszulka, makaron, specjalnie przygotowane dla biegaczy ciastka i garść ulotek. Poszliśmy na odprawę, podczas której oczywiście niewiele rozumieliśmy. Udało nam się jednak dowiedzieć, że będą punkty odżywcze i to dużo. Na trasie półmaratonu miałam 4 bufety. Na maratonie było ich aż 7. W zasadzie wszystko wiedzieliśmy, choć wokół wszyscy mówili po włosku. Widać język nie jest barierą. Przynajmniej w sporcie :)

Centrum Padoli

Warto dodać kilka słów o Padoli. To niewielkie miasteczko położone na wysokości 1280 metrów, z pięknym kościołem w centrum. Tuż obok bazyliki były zlokalizowane start i meta zawodów. Miejscowość bardzo czysta, z charakterystycznymi włoskimi domami – budowanymi blisko drogi, z dużymi okiennicami i ławeczkami przy każdym budynku (w końcu w czasie sjesty coś trzeba robić ;))

Kameralnie i z klimatem

Start był zaplanowany na 8:30 w niedzielę. Kiedy zapisywałam się na bieg obawiałam się, że już od pierwszych kroków będzie gorąco. Jak okazało się już w piątek, poranki we włoskich Dolomitach są bardzo chłodne, a temperatura zaczyna wzrastać dopiero przed 10. Ale jak już się robi ciepło, to słońce solidnie przypieka – po południu temperatury sięgały 35 stopni (w nocy spadały do 8-10). Wstaliśmy o 6:30, zjedliśmy śniadanie (klasycznie bułkę z dżemem jagodowym), spakowaliśmy plecaki. Ja zabrałam tylko jeden żel Etixx o smaku coli i awaryjnie 1 batona energetycznego, choć nie spodziewałam się, że go zjem. Wzięłam też dwa półlitrowe bidony, ale napełniłam tylko jeden. Do Padoli jechaliśmy nieco ponad 20 minut. O 8:10 zaparkowaliśmy auto. Mieliśmy dwa kroki do startu, a więc spokojnie odwiedziliśmy toaletę, zawiązaliśmy buty, założyliśmy pasy z numerami startowymi i ustawiliśmy się na starcie. Było przyjemnie – całkiem ciepło, ale nie gorąco. Start był wspólny dla obu dystansów. Łącznie było nas około 300 osób, z czego większość startowała w maratonie.

Kilka minut przed startem

„Robić swoje”

Mój półmaraton okazał się mieć 23 km. Organizator poinformował o tym podczas odprawy, więc nie było niemiłej niespodzianki. Wbrew pozorom te 2 dodatkowe kilometry są dość ważne – w końcu to 10% dystansu półmaratońskiego. Wiedziałam, co mnie czeka – przestudiowałam profil trasy. Na początku mieliśmy 2 km asfaltu (jeszcze w miasteczku). Widziałam przed sobą dwie kobiety, trzecia i czwarta wyprzedziły mnie tuż przed wbiegnięciem do lasu, ale po numerach startowych zorientowałam się, że biegną maraton. Jeszcze w miasteczku zaczęliśmy powoli piąć się w górę, jednak dopiero w lesie na dobre rozpoczęło się pierwsze podejście – ponad 250 m w górę na niespełna 2 km. Poszło dość gładko, choć wyprzedziło mnie kilkunastu mężczyzn. Nie przejmowałam się. Część z nich próbowała podbiegać. Ja wiedziałam, że muszę trzymać emocje i ambicje na wodzy – „robić swoje” to podstawa w biegach górskich. Kiedy masz już trochę kilometrów wybieganych na górskich szlakach, znasz siebie, wiesz, na ile możesz sobie pozwolić. Ja zazwyczaj podbiegam tylko na małych stromiznach. Większe podejścia podchodzę, starając się utrzymywać równe, swoje tempo.

Świetnie zaopatrzone bufety - to znak rozpocznawczy Trail Dolomitica

Między 4 a 6 km było lekko w dół i w górę. Tam mijałam się z trzema zawodniczkami – jedna z nich startowała na moim dystansie. Od 6 do 11 km mieliśmy do pokonania najmocniejsze podejście – prawie 800 metrów w górę. Analizując bieg przez startem, porównywałam ten odcinek z podejściem na Ciemniak z Hali Ornak w Tatrach.

Już na początku podejścia wyprzedziła mnie wspomniana wcześniej dziewczyna. Miała na sobie team-ową koszulkę kolarską, więc domyśliłam, że jako kolarka jest mocna na podejściach. Widziałam ją jeszcze przez około 20 minut, ale mniej więcej na 8 km zupełnie zniknęła. Wiedziałam, że mam przed sobą minimum 3 zawodniczki. To oczywiście było dość istotne, bo przyjechałam na bieg, by powalczyć o jak najwyższą lokatę, ale też nie miałam złudzeń, że miejscowe biegaczki (a większość zawodniczek z listy startowej to były Włoszki) będą łatwymi przeciwniczkami. Szczególnie na swoim terenie. Wiedząc o dwóch dodatkowych kilometrach, postawiłam sobie za cel pobiec w czasie między 2:45 a 3:00. I to było główne zadanie – nie walka o podium.

800m w górę i gruszki na punktach odżywczych

Drugie podejście nie było tak trudne, jak sobie wyobrażałam przed startem. Na szczycie byłam w czasie 1:34, a to oznaczało, że 5-kilometrowe podejście zajęło mi około 55 minut. I to było zgodnie z planem, założyłam nawet, że będę potrzebować kilku minut więcej na pokonanie tej części trasy. Po drodze mieliśmy dwa punkty odżywcze – na 6 i 10 km. Na tym pierwszym była tylko woda, na drugim pełen wybór – izotonik, cola, słodka rozpuszczalna herbata, ciastka, czekolada, owoce – w tym niespotykane na polskich biegach gruszki. Poza wodą i colą nie próbowałam niczego.

Na końcu podejścia trasy mojego biegu i maratonu rozchodziły się – ja biegłam już w dół, maratończycy mieli do pokonania jeszcze około 300 metrów w górę. To był też najpiękniejszy fragment trasy. Byliśmy na grani, z obu stron mieliśmy ostre, dolomickie szczyty. Świeciło słońce. Pierwszy raz zrobiłam zdjęcie w czasie biegu ;)

A podobno na trasie maratonu było jeszcze piękniej :)

Zbieg rozpoczął się dość nietypowo – biegliśmy zboczem góry, bez wyraźnej ścieżki, po nierównej trawie, mijając… krowie kupy ;) To było odkrycie – w Alpach krowy pasą się na wysokości ponad 2000 metrów :)

Po około kilometrze wbiegłam do lasu. Niedługo potem rozpoczęło się ostatnie krótkie podejście i od 14 km zaczął się najprzyjemniejszy moment – najpierw dość stromo w dół, a potem niemal 3 kilometry przyjemnego zbiegu, gdzie luźno biegłam w tempie poniżej 5 minut/km. Chwilę wcześniej – na trzecim punkcie wyprzedziłam trzech zawodników, mnie minął jeden i teraz zostałam zupełnie sama. Było cicho, zielono, biegło się tak lekko! Po tym pięknym fragmencie, znów czekał mnie stromy zbieg, na którym tempo spadło, ale nadal utrzymywało się na takim poziomie, że mogłam myśleć o wyniku w okolicy 2:45. Na około 4 km przed metą był jeszcze jeden punkt odżywczy. Wzięłam łyka wody i pognałam dalej. Znów minęłam kilku mężczyzn, mnie żaden. Biegłam żwawo. Mijani zawodnicy mówili do mnie coś po włosku, zrozumiałam tylko „brawo”. Od 20 km trasa biegu pokrywała się z marszem Nordic-walking, więc trzeba było wymijać startujących w nim zawodników. W większości byli bardzo uprzejmi i schodzili ze ścieżki, kiedy ta była akurat wąska.

Walka do ostatnich metrów

Zbiegając do miasteczka zobaczyłam, że całkiem blisko jest zawodniczka, która wyprzedziła mnie na początku największego podejścia. Poznałam ją po żółtej, kolarskiej koszulce. Przez chwilę pomyślałam o tym, że jestem w stanie ją jeszcze dogonić, ale nie chciałam robić tego bezmyślnie. Utrzymywałam tempo około 5 minut/km. Było już niemal płasko. Dystans do rywalki powoli się zmniejszał, widziałam, że jest już zmęczona, tymczasem ja czuję się nadzwyczaj dobrze. Na 700 metrów przed metą zaczęłam przyspieszać, kibice dodawali sił. Wybiegłam na ostatnią prostą. Ulica była wygrodzona, dogoniłam rywalkę, wyprzedziłam ją bez najmniejszego problemu. Nie miała już sił, by odeprzeć atak, tymczasem ja miałam ich na tyle dużo, by ostatnie 200-300 metrów biec w tempie poniżej 4 minut/km. Wbiegłam na metę oklaskiwana za widowiskowy finisz. Czas 2:44, 4. miejsce wśród kobiet i 31. OPEN. W dodatku zawody ukończyłam w bardzo dobrej formie, na trasie nie miałam żadnego kryzysu. Analizując bieg, zastanawiałam się, czy mogłam pobiec szybciej, dać z siebie więcej. Być może tak i dzięki temu byłabym trzecia (do podium zabrakło mi 5 minut). Ale możliwe, że gdybym w pierwszej części trasy pobiegła mocniej, na kilometrach które pokonałam w dobrym tempie musiałabym znacznie zwolnić. Nie ma co gdybać. Jestem bardzo zadowolona.

Dekoracja trwała grubo ponad 2 godziny :)

Piotrek dotarł do mety w czasie 4:47, zajmując 10. miejsce. Dobiegł zmęczony włoskim słońcem. I przekonany, że dwóch zawodników, którzy ukończyli bieg przed nim, skróciło trasę. Czy tak było na pewno – nie wiemy.

Piotrek na mecie

Trail Dolomitica to zawody, które szczerze polecam. Pod względem organizacyjnym – było wszystko. Dla mnie najważniejsze – trasa bardzo dobrze oznaczona, sporo sędziów, dużo i dobrze zaopatrzone punkty odżywcze. To czego brakowało to pamiątkowy medal na mecie, bo te były przewidziane tylko dla maratończyków. Nagrody – lokalne wino, koszulka i wkładki do butów. Najlepsi otrzymali buty od jednego z głównych sponsorów. Jednak dla mnie o wiele większe znaczenie niż nagrody miał klimat, jaki udaje się stworzyć organizatorom na tym kameralnym biegu. Zawody na pewno mają potencjał i jestem przekonana, że kolejne edycje przyciągną większą grupę biegaczy. Być może będzie też więcej Polaków – w tym roku byliśmy tylko we dwójkę. Strona zawodów: http://www.traildolomitica.it/it/.

W tle Tre Cime di Lavaredo 

W poniedziałek po zawodach nie mogliśmy sobie odmówić wycieczki wokół słynnego masywu Tre Cime di Lavaredo. 20 km raczej pieszej niż biegowej wycieczki, mnóstwo pięknych widoków i słońce, które nieźle nas przypiekło – było warto! ;)