Aktualności

Piotr Bętkowski o starcie w Biegu Rzeźnika: kiedyś wrócę, by wygrać

Piotr Bętkowski o starcie w Biegu Rzeźnika: kiedyś wrócę, by wygrać

Jestem przekonany, że XII Bieg Rzeźnika zostanie zapamiętany przeze mnie na całe życie. Prawie 9 godzin podczas, których wydarzyło się tak wiele rzeczy, że emocje trzymały mnie przez 3 dni… Ale od początku…

Plan ponownego startu w Biegu Rzeźnika narodził się wiele miesięcy temu. Tym razem moim partnerem miał zostać Szmajchel (Piotr Książkiewicz). Od samego początku zakładaliśmy pojechać do Cisnej, by powalczyć o jak najlepszy wynik. Ja w Bieszczadach startowałem 3 razy (Bieg Rzeźnika 2011, 2013 oraz Rzeźniczek 2012), a Szmajchel 2-krotnie (Bieg Rzeźnika 2012 oraz Rzeźniczek 2014). Mieliśmy zatem pojęcie, na co się porywamy.

Plany były bardzo ambitne. Chciałem wcześniej pojechać w Bieszczadach, by jeszcze lepiej poznać trasę i ułożyć sobie taktykę. Jednak wyszło jak zawsze i w ramach przygotowań nie pojawiłem się w górach ani razu. Za to wykonałem solidną pracę do maratonu w Hamburgu i wiedziałem, że przedłużenie jej będzie sporym atutem.

Tym razem odrobiliśmy zadanie domowe z przygotowań okołobiegowych. Dokładnie zaplanowaliśmy żywienie na trasie, strategię czasową. Opracowaliśmy „system” na przepaki – tak, by spędzić na nich jak najmniej czasu. Znaliśmy naszych potencjalnych rywali. Przyjechaliśmy w bardzo dobrej formie i … chyba tylko my widzieliśmy siebie w roli faworytów. 

Planem było pobiec na czas w okolicach 8:30, co we wszystkich latach rozgrywania Rzeźnika dawałoby podium i to był nasz cel minimum. Celem głównym było zwycięstwo.

Do Cisnej przyjechaliśmy sporą ekipą – większa część teamu CITY TRAIL. Ja dotarłem dzień przed biegiem. Muszę przyznać, że podróż do Cisnej nie należy do najłatwiejszych. Mimo, że jest to nieco ponad 400 km od Warszawy to podróż trwa ok. 7 h. W czwartek wieczorem wzięliśmy udział w obowiązkowej odprawie i już o 20:00 spałem jak zabity, by wstać o 1:30 na start zawodów.

Na start w Komańczy przyjechaliśmy własnym transportem na 8 minut przed startem biegu (3:00). Nigdy przed ultra nie robię rozgrzewki uznając, że rozgrzeje się na pierwszych – spokojnych – kilometrach. Tym bardziej, że trasa Rzeźnika dawała takie możliwości.

Ruszyliśmy bardzo spokojnie, kontrolując sytuację na początku. Delikatnie na prowadzenie wysunęła się ekipa The North Face (Tomek Klisz/Jacek Michulec). Wymarzony start, gdyż nikt nie wyrwał zdecydowanie do przodu jak miało to miejsce rok wcześniej. Biegliśmy 4-5 na pozycji nie tracąc kontaktu z wymienionymi zawodnikami. Zapowiadała się piękna pogoda. Niebo było bezchmurne, toteż po kilkunastu minutach nie trzeba było już używać czołówek.

Na 5 km dobiegła do nas ekipa City Trail 2: Dominik Włodarkiewicz (Słonik) oraz Robert Gacki. Razem przyjechaliśmy na te zawody, więc od razu zaczęliśmy dyskutować. Na 6 km trasa skręca w lewo na czerwony szlak prowadzący do jezior Duszatyńskich, jednak drużyna przed nami (Dominik Kaczorek i Rafał Bielawa) biegną prosto dalej szutrem. Zanim zdążyłem zadać pytanie o to, co robimy, chłopacy potwierdzają, że na odprawie było mówione, że nastąpiła mała zmiana i w miejscu gdzie trzeba wbiec na szlak można pobiec nieco dalej prosto i skręcić w prawo na szlak dopiero w kolejnym miejscu. Cała trójka to potwierdziła. Aby upewnić się zawołałem jeszcze do Dominika Kaczorka, by to potwierdził. Gdy to zrobił byliśmy pewni, że biegniemy dobrze. Nawet zawołanie ekip biegnących za nami nie zmieniło naszego zdania w tej kwestii. Twierdziłem, że ta zmiana jest kosmetyczna i zaraz wbiegniemy na trasę. Po chwili musieliśmy przebiec przez pierwszą rzekę, chwilę później kolejną, i kolejną. Trasa prowadziła równym szutrem. Po kilometrze i upewnieniu się, że nikt za nami nie biegnie, pojawiły się u nas wątpliwości co do słuszności decyzji, jednak dalej napieraliśmy spokojnym tempem (tempem ok. 5:10/km). Po 3 km wiedzieliśmy, że nie ma sensu już nawracać i jeśli źle biegniemy to jest już po zawodach. Byliśmy wkurzeni. Nie na siebie – mieliśmy pewność, że biegniemy dobrze. Byliśmy wkurzeni na organizatorów (potem okazało się, że niesłusznie). Jest 4 rano, jesteśmy w środku Bieszczad. Przygotowaliśmy się do zawodów. Zainwestowaliśmy sporo pieniędzy w ten start (wpisowe, sprzęt, odżywki, noclegi, przejazdy – pewnie grubo ponad 1000 zł), a nasza przygoda kończy się po godzinie!!! Telefony nie mają zasięgu, więc nie możemy się połączyć z organizatorem. Po minięciu 12 km wiemy już na pewno, że będzie niezła jazda z tą sytuacją. Wiemy, że biegniemy między szlakiem, a główną drogą do Cisnej więc w razie czego będzie to tylko krótki trening. Ale przecież mieliśmy się ścigać. Mijają kolejne kilometry, gdy nagle Szmajchel rozpoznaję drogę, którą pokonał rok wcześniej jadąc samochodem na Przełęcz Żebrak. Decydujemy, że jeśli dobiegniemy na Żebraka to porozmawiamy z organizatorem i będziemy chcieli kontynuować bieg dalej.

Po kilku minutach meldujemy się na Żebraku w czasie 1:24. Oczywiście wszyscy są zdziwieni, skąd nadbiegliśmy. Wyjaśniamy sytuację. Nie można dodzwonić się do dyrektora biegu, ale osoba odpowiedzialna za ten punkt pozwala nam kontynuować bieg. Po kilku minutach ruszamy dalej. Dokładnie 10 minut przed ekipą The North Face. Zanim wybiegliśmy poprosiłem organizatorów, by wyjaśnili goniącym nas zawodnikom, jaka jest sytuacja, by zniwelować ich wkurzenie na nas. Postanawiamy trzymać spokojne tempo do Cisnej całą czwórką. Wstaje słońce. To chyba esencja biegania ultra. Wschody słońca nad górami. Nie ważne czy w Karkonoszach, Tatrach czy Bieszczadach. Zawsze niesamowite. Wysuwam się na prowadzenie i spokojnie pokonujemy kilometry nie forsując zbytnio tempa.

Przed 27 km czuję na zbiegach, że boli prawe kolano. Wracają koszmary pasma biodrowo-piszczelowego.

Gdy łapię zasięg w czasie biegu dzwonię do naszej ekipy, która była w Cisnej, by rozmawiali już z organizatorami o konsekwencjach tej pomyłki. Nie mają dla nas żadnych wieści. Na tych pierwszych 32 km wypiłem ok. 0,7 l wody i zjadłem dwa żele Etixxa (o smaku coli). Dobiegliśmy do Cisnej na dwóch pierwszych pozycjach (2:53:53). Wszystkie rzeczy, jakie zostawiliśmy na przepaku już na nas czekały przygotowane przez wolontariuszy. Przepak wyszedł nam bardzo szybko (1:43). Ja zabrałem pełne bidony (1 l) i żele, batona i magnez oraz kije. Szmajchel wymienił plecak. Wszystko zgodnie z planem.

Ten szybki przepak pozwolił nam zrobić małą przewagę nad Robertem i Słonikiem. Pod Jasło wchodziliśmy już samotnie. Po raz drugi w życiu miałem okazję używać kijków (Szmajchel zrezygnował). Dwa lata wcześniej w tym samym miejscu również byłem na pierwszej pozycji (w parze z Kamilem Leśniakiem) i już czułem, że wygraną mamy w zasięgu ręki (skończyliśmy w marnym stylu przez moją kontuzję, na 8. pozycji). Wiedziałem, że nie możemy szaleć. Trzymaliśmy się planu. Szło sprawnie i szybko minęliśmy Okrąglik, Małe Jasło i Jasło i zaczęliśmy zbieg do Drogi Mirka. Chcieliśmy ją wykorzystać do zrobienia sobie przewagi. Wiedzieliśmy, że biegowe odcinki są naszą najmocniejszą stroną. Spośród startujących w tej edycji Biegu Rzeźnika legitymujemy się jednymi z najlepszych życiówek z maratonu (ja – 2:34:52; Szmajchel – 2:39:56). Lepszy od nas był tylko Tomasz Blados (2:31). Dystans maratonu minęliśmy w czasie ok 4:10. Do Smerka (56 km) biegliśmy po 4:20-4:30, meldując się na pierwszej pozycji w czasie 5:02:55 (czas przepaku 0:53). Znowu wymiana plecaka i uzupełnienie wody, żeli i batonów. Jem regularnie co godzinę i sporo piję. W dalszym ciągu nie było jeszcze nic wiadomo o naszej karze. Gdzieś usłyszeliśmy, że ma to być 15 minut. 

Wiedzieliśmy, że w Cisnej mieliśmy przewagę mniejszą niż kwadrans nad zespołami, które nie pomyliły trasy, więc cisnęliśmy cały czas mocno bo mimo prowadzenia mogliśmy nie mieć zwycięstwa w kieszeni. 
Kilkanaście minut później – przy podchodzeniu pod szczyt Smerek – odbieram telefon z informacją o przewadze. Nad Słonikiem i Gackim 10 minut, nad ekipę The North Face i ekipą Salomona 20 minut. Jest dobrze. Wiedzieliśmy, że na połoninach musimy chować się za kolejnymi szczytami, by rywale nie złapali z nami kontaktu wzrokowego.

Przy płaskich odcinkach na połoninach tempo nam spada. Szmajchel prowadzi i zaczyna walczyć z pierwszymi kryzysami. Próbuję go motywować. Nie chcę drugi raz oddać zwycięstwa. Właśnie tworzymy historię, a do mety zostało ok 17 km! Szmajchel na podejściach używa moich kijów i oddaje mi je do niesienia na odcinki biegowe. On ustala tempo i czas kiedy biegniemy.

Wiem, że kryzysy mijają. Przeszkodzić nam mogą kontuzje, ale kryzys jest chwilowy. Zjesz żel, przez chwilę zwolnisz i za kilka minut możesz o tym nie pamiętać. Tak było tutaj. Mimo, że nieco wolniej to jednak biegaliśmy. Miałem świadomość, że tracimy przewagę. Przy Chatce Puchatka mijaliśmy Piotra Łudzika i Adama Kleina (potral bieganie.pl), którzy nagrywali materiał na serwis. Nie przerywając biegu powiedzieliśmy tylko, że najbardziej boimy się ekipy Salomon Sunnto Team (Magda Łączak i Paweł Dybek), którzy nas gonią (nie mając pojęcia o przewadze). Okazało się, że te słowa były prorocze.

Do Berehów zbiegliśmy sprawnie chociaż kolano dawało się we znaki dość mocno. Wbiegliśmy na ostatni punkt kontrolny (6:56:45). Do mety trochę ponad godzina biegu. Ktoś z ekipy organizatorów informuje nas, że mają informacje o tym, że mamy odbyć przymusową, 30-minutową karę. Jesteśmy w szoku. Na 9 km do mety, rozgrzani mamy zostać w miejscu tyle czasu… Negocjujemy, żeby biec dalej i żeby karę doliczono nam od czasu końcowego. Boimy się o zastygnięcie mięśni. Na nasze nieszczęście nie ma zasięgu. Organizatorzy nie mogą połączyć się z Mirkiem (dyrektorem biegu), po 10 minutach prób machamy ręką i przyjmujemy decyzję na klatę. Czekamy na kolejne ekipy nie siadając nawet na sekundę. Jesteśmy bardzo spokojni. Nie dyskutujemy o wysokości kary. Po ok. 13. minutach pojawia się Magda i Paweł. Już wiemy, że 17 minut straty nie damy rady odrobić. Liczmy ile starty będą mieli Klisz i Michulec. Najpierw dobiega jednak Słonik i Robert, ale oni również poczekają w Berehach 30 minut. The North Face przybiega minutę przed zakończeniem naszej kary. Doganiamy ich po kilkuset metrach i szybko zostawiamy w tyle. Okazuje się, że mięśnie nie zdążyły ostygnąć. Dodatkowo minął ból kolana. Zdążyli zapytać czy jesteśmy ekipą na drugim miejscu i zostali na odcinku, który my spokojnie biegliśmy. Uspokoiłem się. Wiedziałem, że drugie miejsce mamy w kieszeni. 

Zaczęło się podejście, które ma w pamięci większość uczestników Rzeźnika. Caryńska. Śni się wielu po nocach. Prawie 3 km podejścia, tempo: 15 minut na kilometr. Potem płaskie połoniny (lecz pełne kamieni) i zbieg do Ustrzyk. Na podejściu odcina Szmajchela. Dwukrotnie informuje, że już nie może. Znamy się od lat. Wiem, że jeśli już to mówi to musi być bardzo źle. Używa moich kijów jednak napiera bardzo wolno. Za plecami pojawiają się rywale. Gdy strata stopniała do 30-40 m postanawiamy użyć ostatniej deski ratunku – holu. Widziałem to raz w życiu jak w 2013 roku mijał mnie Maciej Więcek holujący na podejściu na lince swoją partnerkę. Było to dla mnie szokiem. Potem czytałem o tym w książce Magdy i Krzysztofa Dołęgowskich. To Magdę zapytaliśmy dzień przed biegiem o radę w tej sprawie. Poradziła kupić dwa karabińczyki i 3-metrową linkę elastyczną. Szmajchel podpiął się do mojego plecaka, oddał mi kije i zacząłem napierać na podejściu pod Caryńską. Rzuciłem tylko do niego, że mam nadzieję, że na szczycie będzie mógł biec bo jeśli nie, to nie mamy szansy.

Bardzo powoli, ale zaczęliśmy powiększać przewagę. Gdy tylko wyszliśmy na płaski odcinek odpięliśmy hol i zaczęliśmy truchtać. Szmajchel wziął magnez na skurcze i żel, który niemal natychmiast prawie zwymiotował. Nie było dobrze, ale szybko okazało się, że zaczynamy robić przewagę. Do mety już naprawdę niedaleko. Ale kiedy po raz drugi wydaje mi się, że drugie miejsce mamy w kieszeni, chłopaki znowu się zerwali. Turyści co kilka chwil przekazują nam błędne informacje na temat straty do prowadzącej ekipy (podawali od 12 do 17 minut).

Zaczyna się walka do końca. Zbieg do lasu wychodzi nam zbyt wolno. To jest Szmajchela wielki atut, jednak biegnie bardzo wolno. Postanawiam tym razem zastosować inną taktykę i wybiegam przed niego odwracając się co kilka metrów i pokrzykując na niego. Cierpi strasznie. Do mety zostało już ok. 2 km zbiegu, a rywale depczą nam po piętach. Dobiegamy do polany w miejscu starej mety (w tym roku meta została przesunięta o ok. 400 m). Widzę, że z lasu nie wybiegają rywale, zatem już nic nie odbierze nam drugiego miejsca. Widzimy członków naszej ekipy, która wyszła do nas na ostatnie 300 m. Nie forsujemy tempa i wpadamy na metę z czasem 8:45:04, niecałą minutę przed ekipą The North Face. Nasz czas w wynikach oficjalnych został zweryfikowany na 8:43:11 w związku z tym, że źle policzono nam karę. Zamiast umownych 30 minut przetrzymano nas w Berehach ponad 2 minuty dłużej.

Nie ma zbyt wielkiej radości. To drugie miejsce ma gorzki smak. Wiem, że sporo osób będzie miało do nas zarzuty o oszustwo. Mam nadzieję, że ten wpis rozwieje wszelkie wątpliwości co do celowości naszej pomyłki.

Fakty:
- przebiegliśmy trasę dłuższą niż zawodnicy biegnący całość czerwonym szlakiem;
- pobiegliśmy za to trasą łatwiejszą;
-nie dyskutowaliśmy o karze. Organizator mógł nas zdyskwalifikować, mógł nie dać kary, mógł dać cokolwiek. Decyzję podjął – my przyjęliśmy i odbyliśmy.

Szansę na zwycięstwo z Magdą i Pawłem w równej walce oceniam na 50%. Bieg byłby zupełnie inny, ale nie wiem, czy byśmy wygrali. Ich czas 8:22:56 jest naprawdę kosmiczny. Jeśli porównamy wyniki pierwszych trójek w poszczególnych latach to wyjdzie, że ten rok był drugim pod względem czasów uzyskiwanych przez czołówkę. Wiadomo oczywiście, że nie można porównać w 100% poszczególnych lat, chociażby ze względu na warunki pogodowe.

Na pocieszenie zostaje nam statuetka za zwycięstwo w klasyfikacji par męskich i ogromna satysfakcja z tego biegu. Kto by pomyślał, że taka osoba jak ja może być tak wysoko w tym kultowym biegu?

Był to mój trzeci start w ultra z rzędu, który kończę na podium (Zimowy Ultramaraton Karkonoski; Chudy Wawrzyniec i teraz Rzeźnik). Zbieram doświadczenie i powoli myślę o przedłużeniu do dystansu 100 mil (160 km), na którym rozgrywanych jest sporo ciekawych biegów. Zajmie to jeszcze na pewno wiele lat, jednak nabieram pewności siebie.

Dla mnie ciągle zostaje to zabawą. Zabawą, która powoli zaczyna zapisywać się na kartach historii, z których przecież nikt mnie nie wykreśli.

W tym roku w planach mam jeszcze tylko Chudego Wawrzyńca 80+ (8.08.2015). Tym razem postaram udać się wcześniej Beskidy, by potrenować w jakiś weekend. Na Rzeźnika kiedyś wrócę... wygrać.

Przypomnijmy, że Piotrek Książkiewicz (Szmajchel) i Piotrek Bętkowski (Benek) to pomysłodawcy cyklu CITY TRAIL (wcześniej zBiegiemNatury, a jeszcze wcześniej Grand Prix Poznania w Biegach Przełajowych).