Aktualności

"Wcale nie chodzi o to, żeby być najlepszym, ale żeby wygrywać z samym sobą". Cykl o Was, odcinek trzeci

"Wcale nie chodzi o to, żeby być najlepszym, ale żeby wygrywać z samym sobą". Cykl o Was, odcinek trzeci

Zanim zaczęłam biegać, kilka razy zbierałam się w sobie. Biegam, nie biegam, biegam... Aj tam, po co mi to... Ale nie, znowu biegam! Parę kryzysów, wzloty i upadki i w końcu decyzja - trzeba coś zmienić. Jak? Nie wiem, chyba wyjdę pobiegać.

Po pewnym czasie to właśnie bieganie stało się moją pasją. Pamiętam, że jako dziecko miałam wielkie marzenia o sporcie. Marzenia, bo nienawidziłam uprawiania sportu, a na lekcjach wf-u zawsze przybiegałam ostatnia. Tak, bieganie w dzieciństwie było dla mnie czymś absolutnie nie do przeskoczenia i nie do polubienia. Ale marzyłam o sporcie. O rywalizacji, o chwili, kiedy wygrywa się zawody, o tej euforii. I czasem tylko wyobrażałam sobie, że coś takiego dzieje się w moim życiu, choć tak naprawdę nie miało szansy nigdy wydarzyć się naprawdę.

Wakacje 2012, zdana matura, niedługo wyjazd do Poznania na studia - inne miasto, inni ludzie, inne wszystko. Stres, niepewność, strach... I podziw dla znajomej, która regularnie pokonuje po 5-10 km i jeszcze tak się zachwyca tym bieganiem. "Przecież to męczarnia!" - myślę. Zazdroszczę jej trochę, zwłaszcza, że w chwili, kiedy w moim życiu zachodzi przemeblowanie, ja potrzebuję jakiejś odskoczni, w dodatku choruję na cukrzycę, więc ruch jest wskazany, no i jeszcze te zbędne kilogramy... Bieganie wydaje się idealne.

Któregoś dnia koleżanka wrzuca gdzieś w Internecie plan treningowy dla "kanapowców". Decyzję podejmuję od razu. Wkładam pierwsze lepsze buty, jakiś stary strój sportowy, zabezpieczam się glukozą i w drogę. Marsz, bieg, marsz, bieg, kurczę, ale to jest męczące! Marsz, bieg, muzyka w uszach, powoli wypluwam płuca. I nagle spokój. Ostatni 2-minutowy odcinek biegowy, a ja czuję się, jakbym leciała nad ziemią, bez wysiłku, bez zastanowienia. Endorfiny uderzają do głowy. Przecież ja biegam! Gdzieś w głowie już wyobrażam sobie siebie pokonującą maraton. Ledwie wracam do domu i już wyczekuję następnego dnia i biegu. Internetowe artykuły wylewają na głowę kubeł zimnej wody, przecież codzienne bieganie to byłoby szaleństwo dla moich stawów! Z trudem powstrzymuję się od zakładania butów w dni wolne od treningu. Ale biegam regularnie. Po pięciu tygodniach realizowania planu pojawia się ból w kolanie i w okolicy piszczeli. Nie ustępuje, nawet po dwóch tygodniach przerwy. Po pięciu tygodniach już nie pamiętam, że kiedykolwiek biegałam. Ech, przecież wiedziałam, że i tak mi się nie uda…

Później studia. Zajęcia zajmują mi wieki, dojazdy jeszcze dłużej, a za oknem ciemno i zimno, bo zbliża się listopad. Trudności z przystosowaniem się do nowej sytuacji, niepewność, zagubienie... Któregoś dnia nieśmiało wkładam buty, jakieś getry, koszulkę i wychodzę. Pani z portierni w akademiku martwi się, czy nie zmarznę w takim stroju. Ale ja biegnę. Palce sztywnieją z zimna, bo nie zabrałam rękawiczek. Po trzecim odcinku biegowym jakoś się rozgrzewam, jest całkiem nieźle. Ale męczę się. Kondycja już nie ta, co kiedyś, mam wrażenie, że jest gorzej niż kiedy zaczynałam biegać po raz pierwszy.

Po paru treningach odpuszczam, bo stają się coraz cięższe, a czasu i motywacji coraz mniej. Nasila się lęk, przychodzi spadek nastroju. Depresja jak nic. W międzyczasie parę luźnych wybiegań, bo jak już człowiek nie wie, co ze sobą zrobić, to może chociaż jakiś truchcik wieczorem dookoła osiedla. Chwilami mi się podoba, bo przynosi jakąś ulgę, przyjemnie tak biec w ciemności i nie myśleć.

Przez następnych parę miesięcy robię może kilka treningów. W końcu przychodzą wakacje, wspomnienia zeszłego lata i znowu jakaś motywacja, znowu plan kanapowca i znowu jest jeszcze trudniej. Zaczynam opuszczać zaplanowane marszobiegi, po paru tygodniach znowu rezygnuję z biegania. Zaczyna się drugi rok studiów, jest jeszcze bardziej męczący, czuję się słaba, nie mam energii, męczę się przy byle wysiłku. Któregoś dnia dostaję ciężkiej zadyszki w połowie drogi po schodach na drugie piętro. I nagle odważna decyzja, że tak dalej być nie może.

Po czterech nieudanych podjeściach do biegania czas na następne. Odwiedzam sklepy biegowe. Kupuję pulsometr i parę technicznych koszulek, porzucam plan kanapowca i lecę przed siebie. Jest zakupiony sprzęt, jest większa motywacja. Widzę, jak z każdym kilometrem mimowolnie przyspieszam, a tętno się uspokaja. Przebiegam 6km bez przechodzenia do marszu. Jestem szczęśliwa. Powoli zaczynam robić luźne wybiegania według mojego uznania. Zakładam internetowy dzienniczek biegowy, ściągam aplikacje na smartfona i nabijam kilometry. Endomondo pokazuje poprawę wyników. Jestem z siebie dumna.

Po paru miesiącach, w czerwcu, rejestruję się na bieg charytatywny w Zielonej Górze. To wyzwanie, pierwsze zawody i aż 10 km! Druga piątka to męczarnia, większość trasy pokonuję marszem, ale docieram do mety. Jest pamiątkowy medal i szczęście, bo się udało, bo zrobiłam coś, czego nigdy bym się po sobie nie spodziewała.

W lipcu „piątka”, w moim rodzinnym mieście. Kondycyjnie jeszcze gorzej, czuję ogromny niedosyt, bo nie jestem w stanie wytrzymać nawet 1km ciągłego biegu. Maszeruję, czas raczej kiepski. W końcu zagłębiam się w lekturę książek o tematyce biegowej i układam swój własny plan treningowy. Ułożony pod półmaraton, bo dlaczego by nie? Wszak kiedyś celowałam w maraton!

We wrześniu znajduję w internecie informację o biegach CITY TRAIL i od razu sprawdzam wszystkie szczegóły. Terminy mi odpowiadają, trasa i długość też, rejestruję się na wszystkie 6 biegów. Przygotowuję się sumiennie. Na październikowym biegu poprawiam swój czas z lipca o ponad 2 minuty! Jest radość, że dobiegłam, a na trasie ani razu nie przeszłam do marszu. Już wiem, że jestem we właściwym miejscu. W dodatku, po styczności z biegaczami pojawia się pomysł wstąpienia do klubu biegowego. Koniecznie z Poznania, bo to miasto jest dla mnie wyjątkowe, jak żadne inne! Biję się z myślami i długo zwlekam, ale ostatecznie wstępuję do KB Maniac Poznań.

W listopadzie drugi „Trail”. Biegnę w nowych klubowych barwach, choć nie mam jeszcze koszulki. Przez ostatni miesiąc coś się załamało i zrobiłam tylko jeden trening, ale nie myślę o tym, nie patrzę na zegarek, nie sprawdzam tętna. Chcę po prostu pobiec dobrze. Biegnę w ostatniej grupie, ale za zawodnikami, którzy wydają mi się dobrzy, staram się trzymać ich tempo. Na czwartym kilometrze kryzys, ale biegnę dalej, w duchu dopingując siebie. Na ostatnich metrach udaje mi się wyprzedzić sporo osób i choć nadal jestem na końcu stawki, czuję się zadowolona.

Wbiegam na metę zmęczona, dopiero po uregulowaniu oddechu decyduję się spojrzeć na zegarek. Według wstępnych obliczeń jestem o 30 sekund szybsza niż w poprzednim biegu, choć prawie całkowicie porzuciłam treningi! Pojawiają się łzy szczęścia, mam ochotę krzyczeć i robić salta z radości (niestety, nie umiem). Choć przybiegłam na metę jako 928 zawodnik, czuję się, jakbym wygrała życie, jakbym właśnie została mistrzem świata! Nagle przychodzi coś takiego, czego zawsze zazdrościłam wielkim sportowcom - poczucie zwycięstwa. Duma i pewność, że jeśli wystarczająco mocno się chce, można osiągnąć wszystko. Spełniły się moje dziecięce marzenia o sporcie. I teraz już wiem, że wcale nie chodzi o to, żeby być najlepszym, ale żeby wygrywać ze samym sobą.

Jeśli i Ty chcesz napisać o swoim bieganiu - śmiało: media@citytrail.pl :)

fot. Amadeusz Juskowiak/aiphoto.pl